top of page
Szukaj

Marokański Sen - Droga do Tamtetoucht - Rozdział 1

  • Zdjęcie autora: Tomasz Piech
    Tomasz Piech
  • 21 mar
  • 5 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 23 kwi

Żeby dotrzeć do Tamtetoucht, musiałem pokonać wyschnięte koryto rzeki, wijące się przez wąwóz niczym blizna na pustynnym krajobrazie. Słońce stało wysoko, a kamienie pod stopami parzyły jak rozżarzone węgle. Każdy krok wzniecał tumany pyłu, który osiadał na ubraniu, skórze i wdzierał się do gardła.

Warkot ciężarówki niósł się echem po wąwozie. Najpierw kurz, potem niski pomruk silnika, aż w końcu zza zakrętu wyłonił się pojazd. Kierowca zatrzymał się tuż obok. Miał twarz ogorzałą od słońca i oczy zmrużone w odruchu człowieka, który widział zbyt wiele.

— Jesteś pewien, że chcesz tam jechać? — zapytał powoli, jakby dawał mi ostatnią szansę na zmianę decyzji.

— Tak. Zabierzesz mnie? Nie odpowiedział od razu. Przetarł dłonią kark, spojrzał gdzieś w dal, po czym skinął głową na pakę.

— Jak chcesz.

Nie pytał o powód, nie próbował zniechęcić. W tej części świata nikt nie zadawał zbędnych pytań.

Ciężarówka mozolnie toczyła się po kamienistym szlaku, zawieszenie jęczało przy każdym wyboju. Ślady opon znikały niemal natychmiast, rozwiewane przez suchy, pustynny wiatr. Krajobraz wokół był surowy – poszarpane skały rzucały długie cienie, a w szczelinach wypalonej ziemi trwały ostatnie skrawki życia w postaci kęp kolczastych roślin. Droga do tego miejsca nie była prosta. Wymagała wysiłku, cierpliwości i świadomości, że natura tutaj nie wybacza błędów.

Tamtattouchte leży z dala od głównych szlaków turystycznych, wciśnięte pomiędzy góry Wysokiego Atlasu. To niewielka berberyjska wioska, gdzie czas zdaje się płynąć inaczej, wolniej. Glina, z której zbudowano domy, miała ten sam odcień co otaczające wzgórza, sprawiając, że osada wydawała się częścią krajobrazu. Znajduje się zaledwie kilkanaście kilometrów od słynnych wąwozów Todgha, ale dociera tu niewielu przybyszów.

Mówi się, że w okolicznych dolinach, w miejscach ukrytych przed wzrokiem obcych, od dawna uprawia się konopie. To nie północ Maroka, gdzie Rif słynie z produkcji haszyszu, ale i tutaj, w sercu Atlasu, można znaleźć plantacje, o których ci, którzy wiedzą, nie pytają. Ci, którzy pytają, zwykle nie dostają odpowiedzi. Osada wyłoniła się na horyzoncie jak miraż. Małe domy wtulone w ziemię, jakby próbowały ukryć się przed wszechobecnym słońcem. Gdy dotarłem na miejsce, słońce chyliło się ku zachodowi, malując długie cienie na spękanej ziemi. Wiatr niósł drobinki piasku, wciskające się w każdy zakamarek mojego ubrania, jakby pustynia próbowała mnie sobie przyswoić.

Tamtattouchte nie było ani miasteczkiem, ani wioską – raczej skupiskiem domów, wyglądało jakby było częścią pustyni, jakby wyrzeźbił je czas i wiatr. Niskie, gliniane budynki w kolorze ochry zdawały się wyrastać prosto z piasków Sahary. Powietrze było ciężkie, przesycone zapachem kurzu, wyschniętych roślin i spalonej benzyny z kilku dogorywających maszyn. Nie było tu pośpiechu ani hałasu, ale to miejsce miało swój rytm, swój porządek. Dla tych, którzy wiedzieli, gdzie szukać – Tamtattouchte było czymś więcej niż tylko zapomnianą berberyjską "wioską". Wąskie uliczki wiły się między domami, prowadząc do niewielkiego placu. Tam, w cieniu nielicznych drzew i pod ścianami budynków, gromadzili się ludzie — nieliczni, lecz uważni. Ich spojrzenia były krótkie, ale czujne. Tutaj każdy obcy był natychmiast zauważany.

Cisza, niemal grobowa, przerywana była jedynie odległym szczekaniem psów i monotonnym stukotem wentylatora w jednym z okien.

Mężczyźni siedzieli pod budynkami, chowając się w skrawkach cienia. Jeden z nich, z przymrużonymi oczami, precyzyjnie strzygł włosy drugiego, który siedział nieruchomo, jakby zapadł w drzemkę. Nieco dalej dwóch mężczyzn kucało przy niewielkim ognisku, rozpalonym z cienkich, wysuszonych gałązek. Płomienie były słabe, chwiejne, jakby walczyły o przetrwanie na tle pustynnego krajobrazu. Coś gotowało się w małym metalowym garnku, z którego unosiła się smużka dymu. Rozmawiali cicho, prawie szeptem, od czasu do czasu spoglądając w moją stronę. Niżej, w wyschniętym korycie rzeki, kilka kobiet klęczało nad kamieniami, piorąc ubrania w płytkich strugach wody. Ich ruchy były powolne, mechaniczne, jakby były częścią tego miejsca, jakby powtarzały gesty swoich matek i babek od pokoleń. Kolorowe tkaniny rozłożone na pobliskich kamieniach łopotały na wietrze, tworząc kontrast z monochromatycznym pejzażem wioski. Nieopodal, w powietrzu unosił się nie tylko zapach wilgotnych tkanin i mokrej ziemi. Wśród szeptów wiatru można było wychwycić coś więcej – znajomą woń palonego haszyszu, snującą się leniwie z ukrytych podwórek. W cieniu domów siedzieli mężczyźni, niektórzy z półprzymkniętymi oczami, inni w zamyśleniu skręcający kolejne papierosy, których zapach zdradzał ich zawartość. To nie było miejsce, do którego chciałem trafić, ale wiedziałem, że nie mam wyboru. Przyjechałem tu po kogoś. Kogoś, kto musiał stąd zniknąć, zanim będzie za późno.

Moje życie było zbiorem chwil, w których podejmowałem decyzje zaledwie na podstawie instynktu i niepewności. Ciało miałem szczuplejsze niż przeciętne, ale zahartowane latami podróży i zmagań z nieznanym. Wzrostem nie rzucałem się w oczy, ale na pewno nie byłem kimś, kto mógłby zostać pominięty w tłumie. Twarz, wyrazista i zimna, nosiła ślady przeżyć, które nauczyły mnie patrzeć bez wyrażania emocji, jakby wszystko, co mnie spotykało, było tylko kolejnym etapem w grze. Oczy – ciemne i czujne – miały w sobie coś, czego nie sposób opisać słowami. Obserwowały, analizowały, wiedziały, co wydarzy się dalej, zanim reszta zorientowała się, że coś jest nie tak. Nauczyłem się nie bać, ale raczej przewidywać niebezpieczeństwo, zanim jeszcze zdąży się pojawić. Ta umiejętność była moim atutem – nie dawała pewności, ale dawała przewagę. Tu, w tym zapomnianym przez Boga miejscu, wyczuwałem zagrożenie w powietrzu, jakby całe miasteczko było jedną wielką pułapką. Na plecach czułem spojrzenia, które mówiły, że nie jestem mile widziany. Przesunąłem palcem po krawędzi starej monety, którą zawsze miałem przy sobie. Nie wiedziałem nawet, skąd ją mam – po prostu była. Była też jedyną rzeczą, która wydawała się tu realna, kiedy wszystko inne mogło być pułapką. Moje ruchy były płynne, ale pełne ostrożności, każdy gest, każde spojrzenie, wszystko to było wyważone i przemyślane. W nieznanym terenie nie miałem niczego poza sobą i doświadczeniem, które pozwalało mi na trzymanie dystansu od nieznajomych, choć ich obecność była nieuchronna.

Wszedłem do baru na rogu placu. W środku panował półmrok, a kilka par oczu leniwie uniosło się znad telewizora, w którym leciał mecz. Powietrze było gęste od zapachu przypalonego mięsa, spoconych ciał i starego dymu papierosowego. Gliniana podłoga była nierówna, miejscami popękana, a w niektórych miejscach widniały ślady zaschniętego błota. Ci wewnątrz ubrani byli bardziej po europejsku, podczas gdy ci na zewnątrz nosili tradycyjne stroje pustyni – żelaby i chusty, jakby wciąż byli częścią rozległego morza piasku, które otaczało to miejsce.

— Szukam kogoś — rzuciłem krótko.

Barman wolno przetarł brudną szmatą blat, nie odrywając ode mnie wzroku. Na jego twarzy nie było widać gniewu, ale coś znacznie gorszego – obojętność. Ta sama obojętność, którą mają ludzie, którzy wiedzą, że nie masz tu żadnych szans. W jego oczach dostrzegłem niechęć, jakby od razu ocenił mnie jako kogoś, kto nie powinien się tu znaleźć.

— Każdy tu kogoś szuka.Nie wiem, o kim mówisz.

— Myślę, że wiesz — odparłem spokojnie, choć wewnętrznie czułem, jak napięcie rośnie.

Jeden z mężczyzn przy stoliku uśmiechnął się kpiąco. Nie usłyszałem, co powiedział, ale jego towarzysz roześmiał się gardłowo. W ich spojrzeniach dostrzegłem coś, co zmroziło mi krew w żyłach – pewność, że mają nade mną przewagę. Czułem na sobie spojrzenia, ale nie zatrzymałem się na dłużej. Obróciłem się i wyszedłem na zewnątrz. Ciągle było gorąco, choć słońce powoli chowało się za horyzontem. Wciągnąłem duszne powietrze w płuca, próbując się uspokoić. Wtedy zauważyłem, że jeden z mężczyzn wyszedł za mną. Nie patrzył bezpośrednio na mnie, ale jego obecność była niepokojąco bliska. Gwizdnął cicho, jakby wzywał psa. Kilku ludzi nagle pojawiło się na ulicy, jakby czekali na sygnał. Nie szli szybko, ale ich spojrzenia mówiły wszystko – byłem obserwowany. Osaczany. Zacząłem rozglądać się za jakimkolwiek środkiem transportu. Na końcu placu stała taksówka – stary, poobijany Mercedes, jeden z tych, które widywało się w filmach dokumentalnych o Saharze. Ruszyłem w jej kierunku. Kierowca drzemał, oparty o kierownicę, ale kiedy tylko usłyszał gwizd mężczyzny, który mnie śledził, jego oczy otworzyły się szeroko. Spojrzał na mnie, potem na tamtego i bez wahania odpalił silnik. Pył wzbił się w powietrze, kiedy gwałtownie odjechał, zostawiając mnie samemu sobie. Krew zaczęła pulsować mi w skroniach. Serce biło coraz szybciej. Byłem w potrzasku. Zostałem sam, otoczony przez ludzi, których intencje były jasne. Patrzyłem, jak krąg wokół mnie powoli się zamyka. Czas zwolnił. Szukałem drogi ucieczki, ale żadna nie była oczywista. Kątem oka dostrzegłem wąską uliczkę między budynkami. Zawahałem się tylko chwilę, po czym ruszyłem biegiem w jej kierunku…

Nomad stojący za silosem góry Atlas Maroko
Nomadzi pod ścianą góry wioska Atlas Maroko
Nomad golący innego nomada wioska, góry Atlas Maroko
Dwaj nomadzi przy ognisku. Wioska w górach Atlas w Maroko
Kobiety robiące pranie w rzece. Wioska w górach Atlas w Maroko
Nomad palący skręta. Wioska w górach Atlas w Maroko
Dziewczyna idąca po wodę. Wioska w górach Atlas w Maroko
Kobiety wracające do domu. Wioska w górach Atlas w Maroko

 
 
 

Comentarios


bottom of page